Stacje ładowania samochodów elektrycznych powinny powstawać jak najszybciej. Jeśli tego nie dopilnujemy, sami sobie zaszkodzimy – auta elektryczne stracą impet, a na ulice wrócą smrodzące spalinówki. Oto przykład z 2,5-milionowego Nagpur w Indiach.
Bez ładowarek nie ma samochodów
Dziewięć miesięcy temu w Indiach z wielką fetą ogłaszano rozbudowanie usługi transportowej Ola o flotę samochodów elektrycznych. Na 200 aut i pierwsze punkty ładowania wydano równowartość 8 milionów dolarów (ok. 27,3 miliona złotych). Zakładano, że w krótkim czasie zostanie uruchomionych 50 stacji ładowania, dzięki którym kierowcy będą mogli doładowywać baterie.
Co jest dziś? Jak dowiedzieli się dziennikarze Reutersa, w mieście działa zaledwie kilkanaście stacji ładowania. Właściciele usługi musieli zamknąć część ładowarek, ponieważ tworzyły się przy nich korki samochodów oczekujących na ładowanie – a to powodowało irytację okolicznych mieszkańców. Z 20 odpytywanych kierowców aż 12 już zrezygnowało z jeżdżenia samochodem elektrycznym albo chciałoby się go pozbyć na rzecz diesla.
Kierowcy skarżyli się też na słabe funkcjonowanie baterii w samochodach Mahindra e2oPlus oraz niewielki zasięg aut wynoszący około 100 kilometrów. Zaporowe okazały się również koszty: za dzienny wynajem auta kierowca musi zapłacić równowartość 52 złotych (1 000 rupii indyjskich), za ładowanie – 26-31 złotych. W efekcie po 14-godzinnym dniu pracy kierowcy pozostaje w kieszeni około 26 złotych.
Warto przeczytać: Ola’s sputtering India electric vehicle trial a red flag for Modi plan
|REKLAMA|
|/REKLAMA|