Gdy zauważyliśmy, że niebezpiecznie rośnie stężenie ołowiu w naszych organizmach, jako ludzkość postanowiliśmy zrezygnować ze spalania benzyny z ołowiem. Właściciele aut obawiali się koniecznej, wymuszonej modernizacji, pisma motoryzacyjne ostrzegały, że stare silniki nie poradzą sobie z bezołowiowym paliwem. Regularnie wracały dyskusje z kategorii „Po co wycofywać, skoro jakoś nikomu nic złego się nie dzieje, a to przecież to koszty, trzeba będzie wymienić samochody”. Zanosiło się na katastrofę, gargantuiczne wydatki, które ciężko będzie unieść.
Skąd my to znamy?
Przejście na samochody elektryczne to jak rezygnacja z benzyny ołowiowej
Spis treści
Na stacjach paliw sprzedawano kiedyś coś, co zwało się etylina. To benzyna (a precyzyjniej: kilka rodzajów benzyn) z dodatkiem czteroetylku ołowiu, który zapobiegał przedwczesnemu zapłonowi mieszanki paliwowo-powietrznej w cylindrze. Czteroetylek ołowiu pozwalał na osiągnięcie wyższych poziomów sprężania, wyższą sprawność, niższe zużycie paliwa. Same korzyści.
Sęk w tym, że korzyści dla silników oznaczały problemy dla ludzi. Ołów jest metalem ciężkim, szkodliwym dla zdrowia, uszkadzającym układ nerwowy, w pewnych okolicznościach trującym. W latach sześćdziesiątych XX wieku coraz większa liczba lekarzy i naukowców apelowała, by pozbyć się go z paliwa, ponieważ możemy skończyć podobnie do Cesarstwa Rzymskiego: jako niepłodne upadłe społeczeństwo z upośledzonymi dziećmi.
W latach siedemdziesiątych XX wieku Stany Zjednoczone i państwa Europy Zachodniej rozpoczęły przygotowania do pozbycia się ołowiu z paliw. Pod koniec dekady w wielu krajach ogłoszono terminy odchodzenia od tego paliwa, było na to maksymalnie kilkanaście lat. Decyzja była radykalna. Stare silniki musiały zostać poddane poważnym modernizacjom (np. wzmocnienie gniazd zaworowych), rosły koszty ich eksploatacji ze względu na potrzebę stosowania dodatków lub poszukiwania stacji, gdzie jeszcze oferowano stare paliwo.
Większość pojazdów tak naprawdę musiała zostać wymieniona. Co gorsza: nowa generacja samochodów musiała podrożeć, ponieważ 1/ producenci ponieśli koszty badań i rozwoju, 2/ szybko okazało się, że przy benzynie bezołowiowej konieczne jest dodatkowe oczyszczanie spalin z użyciem katalizatorów, a te budowane były w oparciu o metale szlachetne: pallad, platynę, rod.
Media opisywały temat, kierowcy narzekali, czego autor niniejszego artykułu wielokrotnie był świadkiem:
- „po co to komu, skoro nie widać problemu i ludzie jakoś nie chorują?”,
- „chodzi tylko o to, żeby wycisnąć z nas dodatkowe pieniądze”,
- „ta nowa benzyna na pewno będzie droższa”,
- „stacji z nową benzyną będzie mało, trzeba będzie jeździć do dużych miast!”,
- „nowe silniki to droższe naprawy”.
W Polsce sprzedaż etylin, benzyn z ołowiem, skończyła się w latach dziewięćdziesiątych. Byliśmy nieco opóźnieni względem Zachodu, ale naukowcy i lekarze naciskali, a rafinerie dostrzegały, że na rynku dochodzi właśnie do pokoleniowej wymiany samochodów. CPN nie miałby komu sprzedawać starego paliwa, bo Ford, Renault czy Volkswagen zmieniły silniki na takie, które wymagały benzyn bezołowiowych.
Czy nie widzicie tutaj uderzającego podobieństwa do sytuacji z samochodami elektrycznymi?
Zwróćcie uwagę na najbardziej niesamowity aspekt rezygnacji z etyliny. Otóż dziś, po upływie mniej niż trzydziestu lat, nikt już o tym nie pamięta. A precyzyjniej: nikt nie pamięta, żeby doszło do katastrofy, żeby ludzie stracili możliwość przemieszczania się, żeby ktoś protestował w związku z ograniczeniem jego praw. Bo nie doszło.
Koniec sprzedaży nowych samochodów spalinowych ma nastąpić za 13 lat. W przypadku etyliny te trzynaście lat wystarczyło, by napędzane nią samochody niemal zniknęły z obiegu. Trzynaście lat temu Tesla była nieistotnym startupem montującym w garażu kolejne elektryczne roadstery. Żaden z ekspertów wieszczących koniec Europy w 2035 roku nie zainwestował w Teslę pieniędzy, żeby po 13 latach stać się obrzydliwie bogatym człowiekiem.
Ale ci sami eksperci wiedzą, że koniec sprzedaży aut spalinowych będzie dla nas fatalny.
Tacy to z nich właśnie eksperci…