Różnymi samochodami elektrycznymi jeżdżę więcej niż przeciętny polski kierowca autami spalinowymi, po kilkanaście do dwudziestu tysięcy kilometrów rocznie. W ciągu kilku lat istnienia Elektrowozu zebrało się tego już kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. I mimo tego bateria rozładowana do 0 procent i 0 kilometrów zasięgu zdarzyły mi się po raz pierwszy.
Kierowcom aut spalinowych wydaje się, że takie sytuacje mają miejsce nieustannie.
Zasięg 0 kilometrów, bateria kompletnie rozładowana, a do celu jeszcze ho-ho-ho
Spis treści
„900 metrów, phi!”, powie ktoś. Ale pamiętacie „Opowieści o pilocie Pirxie”? Tam trajektoria lotu rakiety była niemal styczna do powierzchni Księżyca. Błąd wyznaczania krzywej wynosił 3 kilometry i ten dystans mógł oznaczać zarówno 3 kilometry nad powierzchnią naszego satelity, jak też 3 kilometry w głąb skał. Zgodnie z obliczeniami samochodu ja byłem pasażerem rakiety lecącej po tej drugiej trajektorii.
Napis 0 procent / 0 kilometrów zobaczyłem 1 800 metrów od celu. Prawie 2 kilometry! Ręce zaczęły mi się trząść do tego stopnia, że miałem problem ze zrobieniem zdjęcia. Na 1 kilometr od celu samochód właściwie przestał reagować na pedał przyspieszenia, został mu mikroskopijny zapas mocy symbolizowany odległością między białą kreseczką zera a końcem pomarańczowego łuku (na prawo od moc/odzysk). Później zaczął lekko zwalniać.
Żółwik? Och, ten świecił się już od dawna, zapalił się, gdy miałem około 3-4 kilometrów do celu.
Gdy do celu miałem około 200 metrów, na licznikach pojawił się komunikat z rodzaju „Musisz NATYCHMIAST podłączyć auto do gniazdka”. Pomyślałem „Katastrofa, samochód stanie mi 100 metrów od stacji Ionity, a sam w nocy go przecież nie przepchnę”. Później był jeszcze stres, żeby nie pomylić drogi. I żeby podjechać tyłem do ładowarki, żeby auto nie wyłączyło się 10 metrów od stacji. I żeby wybrać właściwe stanowisko, bo na MOP Nowostawy jedna ładowarka jest zepsuta.
Udało się. Mnie, w elektryku, udało się. Tamtym panom z samochodem spalinowym się nie udało. Ależ to było symboliczne.
Nie, to nie zdarza się ciągle. Trzeba zignorować mnóstwo ostrzeżeń „pull up”, żeby zderzyć się ze ścianą
Żeby doprowadzić do sytuacji, z którą miałem do czynienia, trzeba świadomie ignorować liczne znaki, ostrzeżenia, alerty. Powtórzę to: ŚWIA-DO-MIE. Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, samochód prognozował 65 kilometrów zasięgu. Wiecie, ile miałem do stacji ładowania Ionity? Ponad 80 kilometrów. Po prostu wziąłem kalkulator, przeliczyłem wszystko i uznałem, że jestem mądrzejszy od auta. Nie, wcale nie zamierzałem jechać wolno, bo to był fragment testu, taki jestem cwaniak! Gdybym wyznaczył trasę z użyciem wbudowanej nawigacji, auto od początku trąbiłoby na mnie, że powinienem się naładować po drodze.
Lecz kalkulator powiedział mi, że dojadę i będę miał około 1 kilometr zapasu. Mnóstwo! Z rozmysłem przez kilkadziesiąt kilometrów ignorowałem ostrzeżenia komputera pokładowego, minąłem kilka możliwości zawrócenia do Warszawy, wreszcie znalazłem się w punkcie, z którego nie było już powrotu.
W pewnym momencie wbudowana w C40 nawigacja Google zaproponowała wyszukanie stacji ładowania. Znalazła. Najbliższa była parę kilometrów od miejsca, w którym się znajdowałem, ale ja świadomie postanowiłem jechać znacznie dalej, do stacji Ionity. Zacząłem się wtedy tylko trochę martwić, że jeśli stanę na drodze – a już nie było gdzie odbić – to będę jak ci niezbyt mądrzy dziennikarze z któregoś medium, którzy rozładowali baterię Leafa na pustkowiu by móc powiedzieć „Ale szajs te elektryki, rozładował się!”
„Ale głupi ten młotek, uderzył mnie w palec!”
To nie był koniec moich grzechów. Świadomie niemal do samego końca trzymałem wysoką szybkość (120 km/h!). Z rozmysłem utrzymywałem komfort w kabinie, ani myślałem o obniżeniu mocy ogrzewania (20 stopni) czy włączeniu trybu Optymalizacji – bo Volvo C40 Recharge takowy ma. Zachowywałem się jak ktoś, kto pędzi na spotkanie ze ścianą i liczy, że „jakoś to będzie”.
Dojechałem.
Nie bójcie się elektryków. Projektowano je tak, żeby Was wspomagać
Jeżeli jeździcie samochodami spalinowymi i boicie się, że po przesiadce do elektryka „auto rozładuje się w polu”, uspokajam: do niczego takiego nie dojdzie. Elektryk będzie Was ostrzegał na wiele różnych sposobów, że nie dojedziecie do celu. W końcu zacznie wywoływać u Was taką nerwowość, że posłuchacie go, zmienicie trasę i odwiedzicie wcześniejszą ładowarkę.
Tylko ktoś ślepy i głuchy może zignorować te wszystkie alerty. A producenci pomyśleli nawet o takich delikwentach, przy wyświetlonym „0” na licznikach bateria ma jeszcze niewielki zapas energii. Tylko uwaga, nie polegajcie na nim zawsze, tak jak nie jeździcie, gdy samochód spalinowy prognozuje „- – -” kilometrów na zbiorniku paliwa. Kiedy robi się zimno, ta absolutna rezerwa może się skurczyć do zera. Wtedy auto naprawdę stanie Wam kilometr od ładowarki, chociaż „przecież latem dojeżdżało”.
Nie wińcie młotka za to, że uderzył Was w palec.