Firma Electreon wraz z miastem Detroit (Stany Zjednoczone) i Fordem uruchomiła pierwszą ulicę, która dzięki ładowarkom indukcyjnym w nawierzchni jest w stanie uzupełniać energię w przejeżdżających nad nimi przystosowanych samochodach elektrycznych. W tym konkretnym przypadku był to Ford E-Transit. Z eksperymentalnego kursu wynika, że rozwiązanie nie ma większego sensu, bo moc ładowania jest zbyt niska.
Ładowanie indukcyjne podczas jazdy = na razie ślepy zaułek
Na filmie promocyjnym widzimy, że mechanizm obsługuje do 22 kW, przy czym na wyświetlaczu nie dostrzegliśmy mocy wyższej niż 15 kW, wartość skakała między zerem i wspomnianym maksimum. Sugeruje to, że mamy do czynienia z zestawem niezależnych modułów, które przejmują ładowanie samochodu, gdy ten znajduje się mniej więcej nad nimi. Jeśli zatem długość instalacji to 402 metry, auto jedzie ze średnią szybkością 12,9 km/h, 3,58 m/s, to przejechanie nad nią całą zajmie mu 112 sekund.
112 sekund przy średniej mocy, powiedzmy, 10 kW pozwala na uzupełnienie 0,3 kWh energii. Gdy jednak przyjmiemy, że jest tam 80 modułów po 5 metrów i każdy działa przez sekundę, w baterii pojawi się dodatkowo 0,2 kWh energii. Instalacja musiałaby być nie dziesięcio-, lecz stukrotnie dłuższa (40 km!), żeby uzupełniona energia była zauważalna (+100 km zasięgu). Problem w tym, że przejechanie 40,2 kilometra ze średnią szybkością 12,9 km/h zajęłoby ponad trzy godziny…
System ładowarek indukcyjnych w nawierzchni może mieć sens w tych miejscach, w których pojazdy często i długo stoją, na przykład na parkingach czy postojach taksówek. W takiej postaci, w jakiej wdrożono go w Detroit, raczej nie ma szans na zwrot kosztów inwestycji. Kierowcy wygodniej będzie zatrzymać się na 15-30 minut przy szybkiej ładowarce niż kręcić się po ulicach z ładowarkami bezprzewodowymi.
Nota od redakcji Elektrowozu: czyżby Detroit było taką amerykańską Łodzią?